Półtorej miesiąca to wystarczający czas, żeby nowego Mortala ograć, pokochać i znienawidzić. Po fenomenalnych trailerach i hasłach rodem z kampanii prezydenckiej, 14 kwietnia nadszedł dla Netherrealm trudny czas rozliczenia z poczynionych obietnic. No...może nie taki trudny, skoro ilość sprzedanych kopii się zgadza, a konto pęka od szmalu. Czas jednak przyjrzeć się temu tytułowi na spokojnie, z zimną głową.
Przede wszystkim postaram się odpowiedzieć na najważniejsze pytanie: czy Mortal Kombat X, to MK nowej generacji? W wielu aspektach niewątpliwie tak jest. Z drugiej jednak strony w produkcie pod wieloma względami dopracowanym, mamy nagle buble, jakie nie śniły się nawet graczom podczas premiery PS3.
Nie ma się co okłamywać – każdy spojrzy przede wszystkim na grafikę i efekty z nią związane. Nowy Mortal wynosi brutalność na wyżyny, które moim zdaniem są już nie do przekroczenia. Bynajmniej nie z powodów technicznych. Po prostu krok dalej i będziemy mieć grę z rankingiem 18+ sprzedawaną w czarnych opakowaniach na stoisku z filmami porno. MKX to aż taki kaliber i wystarczy zerknąć na fatale, których to nagrań na YT jest aż zanadto. Nie samymi wykończeniami jednak człowiek żyje. Przede wszystkim zaskakują świetnie wykonane areny, wśród których na specjalne wyróżnienie zasługuje świątynia Lin Quei. Miód na serce. Nie gorzej prezentują się sami zawodnicy, których kostiumy są pełne detali widocznych tak naprawdę dopiero w zbliżeniu. Tym razem nawet oblicza płci pięknej dają radę i Kitana nie wygląda już jak Azis w kiecce. Oczywiście to nie poziom erotic-fightera jakim jest Dead or Alive, ale w klimat nowego MK taki image pań pasuje jak najbardziej.
Inna sprawa, że przeglądając szkice koncepcyjne, człowiek zadaje sobie często pytanie dlaczego wybrano ten, a nie inny strój do gry. Taki to bowiem urok NR, że graficy dorzucają do pieca, a potem osoba odpowiedzialna za selekcję zawartości właściwej do gry, do tego pieca się odlewa gasząc rozpalone płomyczki. Żeby jednak nie marudzić, powiem krótko: Mortal Kombat jeszcze nigdy w całej swojej historii nie miał tak charakternych zawodników. Każda postać przeszła lifting, dzięki któremu dorobiła się w końcu swojego „ja”. Dużą rolę bez wątpienia odegrały tu dialogi przed walką, ale zaraz za nimi stoją świetnie opracowane stroje i wariacje, o których za chwilę. Niech dowodem na powyższe będzie fakt, że po raz pierwszy do gustu przypadł mi Liu Kang. Da się? Ano się da!
Jak już wszystkim wiadomo, każda postać zyskała po trzy wariacje, które różnią się od siebie w różnym stopniu. Niektóre wymuszają na grającym zupełną zmianę taktyki , inne z kolei stanowią zaledwie drobną różnicę w kilku ofensywnych zagraniach. Przykłady? Pierwszy lepszy z brzegu – Sub-Sero. Jako „Cryomancer” posiada w arsenale wachlarz potężnych combosów z wykorzystaniem lodowej broni. Potencjał ofensywny jest tu naprawdę spory, jednak cierpi wtedy defensywa. Wybierając „Unbreakable” mamy natomiast w dyspozycji lodowa osłonę, która w znaczący sposób podnosi nasze możliwości kontrataku. Niby jeden cios specjalny, a różnicę robi kolosalną.
Niestety nie wszystko tu do końca przemyślano i niektóre wariacje zdają się być mało wyraziste. Co gorsza – przejdźmy do kolejnego tematu – gra cierpi na szereg bubli, których istnienia nie potrafię pojąć. Wróćmy do Sub-Zero. Osłona, która w teorii powinna chronić nam dupsko na ten króki moment, kiedy ją puszczamy. Tyle założeń. W praktyce osłona ma bubla, przez którego trafiają cię każde ciosy overhead. Zwłaszcza te z wyskoku. Co gorsza, jest to zdarzenie losowe z dużą dozą prawdopodobieństwa. Znaczy to tyle, że niby próbujesz blokować, ale i tak wiesz, że to jak granie w rosyjską ruletkę z jedną komorą pustą. Ferra/Torr to już najdziksza jazda po bandzie i zawodnik, który chyba w ogóle nie był testowany. W dwóch wariacjach posiada na plecach wkurzającą dziewuchę za pomocą której wykonuje ciosy specjalne. Wszystko było by pięknie, gdyby ta nie spadała, gdy Torr dostaje baty. Gdy leżysz na plecach, robisz wake-up za pomocą ciosu specjalnego którego...nie możesz wykonać, bo pinda Ferra spadła ci z pleców. Koło się zamyka, kurwica narasta. Podobnych „trafnych” decyzji jest wcale niemało.
Szumnie głoszony nacisk na grę pro i turniejową szybko legnie w gruzach, gdy po godzinach spędzonych na treningu, odkrywasz online zabójcę Liu Kanga, którego właściciel zakochał się w ciosie „kółkiem”. Tak moi drodzy – niektórzy zawodnicy zdają się nie mieć absolutnie żadnych kar na bloku, a nieskrępowane napierdalańsko w jeden knefel jest dla nich recepta na sukces. Idąc dalej – większość rostera posiada różnorakie pociski znane jako „projectile”. Wszelkiego rodzaju dziadostwo lata od prawej do lewej, zza pleców, spod nóg, z góry – zewsząd dosłownie. Tymczasem Torr, który jest pozbawiony takich zagrań, nie posiada absolutnie żadnego zagrania na pociskowych spamerów. Powód tej decyzji? Niewiadomy. Twórcy uznali, że oddając mu większą siłę ciosów, zniwelują jego kaleczność w starciu z np. Sub-Zero właśnie.
Większość postaci nie przynosi ze sobą takiego dyskomfortu przy graniu z innymi. Akurat Torr to mój luby nad którym ciężko szlocham.
Tryb story....ahh ten tryb story. Świetnie zrealizowany, z kilkoma mocnymi momentami, ale ogólnie czerstwy jak Karol Strassburger w gorszy dzień. Jeśli ktoś liczył na iście oskarową produkcję, to ewidentnie pomylił gry. Historia skupia się wokół garstki bohaterów i robi z niektórych starych wyjadaczy chłopców do bicia. Nie potrafię pojąć dlaczego w ogóle zdecydowano się na jakikolwiek rozbudowany tryb story w grze, której gatunek poniekąd definiuje brak spójności. No bo co by to było za zakończenie w drabince dla Mileeny, skoro ginie perfidnie na naszych oczach? Moje zdanie jest niezmienne – tryb story to zbędny bonus, a jeśli już robią fabułę, to powinna się kręcić wokół kolejnych odsłon turnieju. Wtedy nie trzeba by było się pieprzyć z arenami pokroju „Outworld Marketplace”, zamiast któego mogli byśmy dostać odpicowany The Pit.
Zresztą...zakończenia wieżyczek też nie powalają. Co gorsza, wspaniały tryb story oparty jest o grupę debiutantów, którzy mają do powiedzenia tyle co dziecko jąkałą z chorobą sierocą. Pokpiono bogaty lore MK i zamiast grzebania w naprawdę ciekawych wątkach, mamy teen-fest rodem z listów do „Bravo Girl”.
Odkładając jednak na bok otoczkę fabularną, cała gra jako jeden zgrabny koncept niespodziewanie błyszczy. Dziwne to zjawisko, gdy w trybie story nie jestem w stanie zdzierżyć np. Takedy, tymczasem jako postać typowo dla rostera i do walki, sprawdza się wyśmienicie. Cała gra zresztą jest wręcz fenomenalnie spójna i wszędzie zachowany jest ten posępny klimat, za którym tak tęskniłem po pastelowym MK9.
No i słowo o online. Zaprawdę powiadam wam! Koderzy NRS z działu rozgrywki sieciowej będą się smażyć w piekle polewani smołą i tłuszczem z frytek. Nie potrafię po prostu pojąć jakim cudem w roku Anno Domini 2015, gdzie człowiek wręcz oddycha powietrzem i internetem, tak fajny tytuł może mieć tak zjebany netcode. To co oglądamy grając online, woła o pomstę do nieba. Gdybym miał policzyć po bacie za każdy lag który spotkam w jednej tylko walce, to programista musiał by być prawdopodobnie nieśmiertelny, żeby odbyć karę. Festiwal slajdów jest niemiłosierny. Zjawisko rozwala całą rozgrywkę do tego stopnia, że zwyczajnie odechciewa się grać.
Owszem – tytuł jest zaopatrzony w multum trybów i fajnych patentów, które jednak bledną niczym wzwód po odkryciu, że wynajęta kurtyzana ma tonfę między nogami. Zakładka online po niemal dwóch miesiącach od premiery jest niegrywalna. Nijak nie można tego zwalić na jakość mojego połączenia w świetle tylu ogranych dotychczas przeze mnie tytułów po sieci.
O krypcie rozpisywał się nie będę. Jest najlepiej zrobiona ze wszystkich odsłon, jednocześnie zawiera najmniej historycznie ciekawych rzeczy do odkrycia. Motyw brutality też pominę bo to wszak kolejne wykończenia, których baza jesto w dodatku powiększana z kolejnymi łątkami.
Napiszę za to o dojeniu graczy za pomocą DLC. NRS to jeszcze nie Capcom, ale niebezpiecznie smyrają swoimi łapkami w obrębie tej granicy. Ja rozumiem, że DLC to jest standard. Nie potrafię natomiast przełknąć, że kupując Season Packa, ktoś nagle karze mi wyciągać dodatkowy hajs na ruskie stroje. Pokazuje więc środkowy palec w zasadzie sam do siebie, bo telewizor odbija moją mordę. Strojów jednak nie kupię choćby dla zasady.
Tyle słowem podsumowania, które nijak nie może stać się recenzją. Ot zbiór moich tęgich rozmyślań i uwag, które przepadną w odmętach tego forum jak wszystko inne. Kto dotrwał do końca, ten nie miał co robić z czasem. Niemniej jednak respekt. Nowy MK dostaje ode mnie zasłużone 8/10 z perspektywą na 9 lub nawet dychę jeśli naprawią online. Tak to się bowiem stało, że gra to w istocie zacna, tylko niepozbawiona głupich bubli. Da się je wyeliminować. Jest potencjał. Oby twórcy tego nie spieprzyli.