22
« dnia: Stycznia 23, 2019, 08:42:28 am »
Umówmy się – ja wytłumaczę na czym polega fenomen Kano, potem ktoś mi wyłoży, co ciekawego jest w Rainie. Bo dla mnie to nudziarz przebrany w damskie ciuszki.
Już w pierwszej części Kano wydawał się z góry skazany na pożarcie. Brutal, zabił brata głównej bohaterce a w dodatku zdrajca ziemi. Takie postacie nie dożywają dziesiątej części cyklu. Historia tak się jednak potoczyła, że jednym z wyróżników Kano jako postaci jest właśnie jego żywotność.
Zgodnie z tym czego należało się spodziewać nie powraca on w 2 części jako postać do wyboru. O dziwo ( być może tylko dla tego, że akurat wpasował się w symetrię areny), nie został zabity przez Sonyę, a jedynie dostał się do niewoli. A więc precedens. W trzeciej części cyklu, dowiadujemy się o nim bardzo ciekawej rzeczy, której pewnie mało kto się spodziewał – Kano nie chowa urazy. Postacie podobne do niego, zazwyczaj giną, gdy w napadzie furii rzucają się na kogoś silniejszego, robiąc z siebie przy okazji debila. Tym czasem Kano wraca na służbę Shao Khana, bo służy to jego interesom. Wydawać by się mogło że brutal, barbarzyńca musi działać pod wpływem emocji, a tu pokazuje wszystkim wała. Jest wyrachowany i udowadnia że nadaje się na przywódcę. Okazuje się przy okazji że to właśnie postacie jak Sonya czy Jax, które na niego polują, nie są w stanie nad sobą zapanować, podczas gdy on traktuje to jako grę, zabawę z której regułami się liczy. Raz się jest na górze, raz na dole. Właśnie to sprawia mu frajdę. Podoba mi się taki sposób pisania postaci. Jest jak kanibal, który wchodzi do wytwornej restauracji z własnym żarciem, nie posługuje się nożem i widelcem, ale za to pamięta o zostawieniu napiwka dla kelnera. I żeby powiedzieć „Dziękuję”.
Black dragon jako organizacja terrorystyczna, na ziemi władanej przez nazistów z SF musi mieć ciężko. Po upadku Shao w zasadzie nie mają się gdzie schronić, a jednak udaje im się przetrwać, dzięki kolejnym sojuszom, czy to z Shinookiem, DA, Onagą, Mileeną czy Kotal Khanem. Mimo kolejnych klęsk, Kano w całym MK praktycznie nie umiera. Nie ma komu go wskrzesić, więc liczyć musi tylko na siebie. I robi to z uśmiechem na ustach. Zalerzy mu na forsie i układach, nie na chwale najlepszego wojownika czy tym żeby ktoś go polubił. Jest pragmatyczny do bólu i swoje cele spełnia, niezależnie kto byłby u władzy. Z każdym jest w stanie się dogadać, mimo reputacji zdrajcy. Bo jest skuteczny w tym co robi. To go trzyma przy życiu i bawi.
Fajna jest też jego relacja z Sonyą, w której z czasem wywołał coś Ala syndrom Sztokholmski. Walczą tyle lat, a ona wciąż nie może go zabić. To musi być frustrujące, zwłaszcza skoro cała zabawa w berka sprawia Kano taką cholerną radochę. A jednak, jak w MKX wreszcie Sonya go łapie, trafia do niewoli, nie na stryczek. Czyżby miłość?
Oczywiście, Kano przegrywa dużo pojedynków, ale jego podstawowym celem nigdy nie było wygrywanie pojedynków. Dla niego zabawa polega właśnie na tym by przetrwać w świecie bogów, czarnoksiężników, organizacji militarnych, mutantów i demonów. I jest w tym cholernie dobry. Zaczynając od wypadku w wyniku którego wszczepił se elektronikę, poprzez niewolę u Shao Khana, upadek jego reżimu i wszystkie pozostałe wydarzenia. Fajnie jego postać przedstawia rozmowa i walka z Kotal Khanem w MKX. Niby dostaje po ryju, ale pozostawia posmak na języku, że i tak to Kano rozdaje tu karty i ani na moment nie traci kontroli nad sytuacją.
Reasumując, patrzysz na Kano zbyt płasko. Tylko jako na przeciwnika tych dobrych. Tymaczsem ma on własne cele, które niekoniecznie polegają na tym by kogoś tam pokonać, ani tym bardziej aby komuś dać się pokonać.
Tymczasem Rain jest zwyczajnie nudny.