No nic, postanowiłem ruszyc dupę i kontynuowac pisanie
tym razem liczę jednak na jakieś komentarze
co do wcześniejszej tez by nikomu kawiatura nie odpadła
Ziemia nie zmieniła się zbytnio od wielkiego Armageddonu. Dzielnica Bostonu wydawała się być równie szare jak wczoraj. Jedynie mroczne zaułki były jakby ciemniejsze. Padał deszcz, silniejszy niż miesiąc temu. Ciche uderzanie kropel o zimny chodnik, od czasu do czasu przerywał odgłos przyjeżdżającego samochodu. Wiatr unosił co jakiś czas, leżącą na asfalcie gazetę, a właściwie tylko jej pierwszą stronę, której nagłówkiem była informacja o kolejnym morderstwie w tej okolicy. Światła wyznaczały drogę w zapadającej nocy. Mogła być ona zbawienna, lub mogła być przekleństwem, ludzie niechętnie szli tą częścią miasta, spodziewali się tutaj napadów, pobić, gwałtów, wszystkiego co najgorsze. Jedni mówili o tym miejscu, że jest zapomniane przez Boga, inni że jest legowiskiem diabła. Wszyscy mieli racje. Miejscową szkołę zamknięto z powodu niskiej frekwencji i kłopotów jakie sprawiała młodzież, a tutejszy kościół został podpalony przez nieznanych sprawców, policja nawet nie wszczęła postępowania.
Na przystanku autobusowym znajdował się mężczyzna. Siedział na ławce, przypatrując się jednemu z plakatów reklamowych. Był młody miał może dwadzieścia kilka lat, w ustach trzymał ledwo co zapalonego papierosa. Wsłuchiwał się w deszcz, a może po prostu myślami był gdzieś dalej, w innym, lepszym niż to miejscu. Nagle powrócił do smutnej rzeczywistości, zdenerwował sie uderzył pięścią w małą szklaną szybkę osłaniającą rozkład jazdy autobusów. Skaleczył się, rozciął sobie rękę, stróżka krwi spłynęła po jego nadgarstku i wsiąkła w rękaw zielonej kurtki. Na imię miał Franqey, był zły na cały świat, jego serce parało nienawiścią do wszystkiego. Mężczyzna spojrzał na rękę, rany sprawiały mu ból, ale nie dawał po sobie tego poznać, zawsze był twardy, nigdy się nie poddawał. Lecz przecież był tylko człowiekiem, a każdy człowiek ma jakieś słabości, on nie pogodził się ze stratą ojca, który zginął w wypadku ale uratował mu życie. Obwiniał o wszystko siebie chciał żeby jego ojciec wrócił, lecz nie było to możliwe. Chciał umrzeć, byleby zwrócić mu życie. Pochodził z zamożnej rodziny dobrze wychowany, miły chłopak, zawsze pomocny, lecz ta tragedia zmieniła go całkowicie. Zrozumiał, że życie jest brutalne, walczył o swoje nie odpuszczał nikomu, stał się nieczuły na krzywdy innych. Dowiedział się o śmierci matki kilka lat temu, zastrzelono ją podczas strzelaniny w supermarkecie, kula wbiła się w serce, nastąpił prawie natychmiastowy zgon. Został sam, co chłopak z dobrej rodziny może robić w tak zepsutej dzielnicy? Większość trafiłaby tutaj przypadkiem lecz nie on, Franqey szukał zemsty. Gdy przypominał sobie o rodzicach ogarniała go wściekłość był gotów zabić każdego. Wsadził rękę do kieszeni żeby ogrzać ręce. Wyjął z kurtki pistolet, zakręcił nim kilka razy wokół palca. Przyglądał się spustowi jakby miał być dla niego zbawieniem, nie pociągnie za niego, to jasne. Przed zabiciem chronił go wizerunek rodziców jaki każdej nocy powstawał w jego głowie. Usiadł na ławce, spuścił głowę, znowu myślami był gdzieś indziej.
Ktoś stanął przed nim i dotknął go, szturchnął w ramie. Franqey wystraszył się niechcący pociągnął za spust, rozległ się huk, kula wystrzeliła i trafiła nieznaną postać w brzuch. Kiedy mężczyzna podniósł głowę zobaczył że postrzelił kobietę, gdyby wiedziała że jest uzbrojony na pewno nie podeszłaby do niego. Dziewczyna padła na kolana zasłoniła ranę ręką, w nadziei, że to coś pomoże. Chłopak obserwował ją uważnie, cierpiała, lecz nie udzielił jej pomocy. Gdy nieznajoma zdołała wymówić słowo „POMOCY”, przyłożył broń do jej skroni i nacisnął spust. Czerpał przyjemność z tego, że choć przez chwilę ktoś cierpiał tak jak on. Spojrzał na ciało, przypomniało mu jego matkę.
Nic dziwnego, że ktoś taki jak Shao Kahn postanowił wykorzystać słabość Franqeya aby przeciągnąć go na swoją stronę. Otworzył portal, zakaz przestał obowiązywać w chwili gdy Raiden zmarł, pojawił się kilka metrów przez miejscem w którym znajdował się mężczyzna. Zimne krople deszczu padające na prawie nagie ciało Imperatora nie przeszkadzały mu w tym aby stanowczo podążać przed siebie. Zaraz za nim szedł Shang Tsung, milczał, czekał na znaki od sojusznika.
- Widzę, że zabijanie nie jest ci obce… Wyśmienicie – Shao zatrzymał się tuż przy małym szklanym budynku.
- Kim jesteś? Odejdź! Mam broń! – Franqey wymierzył pistoletem w tors swojego rozmówcy.
- Po co ci te zabaweczki! – Kahn chwycił rękę mężczyzny i wykręcił ją, ciało chłopaka przeszył ból, broń wylądowała na kawałku suchego jeszcze chodnika.
- Puśc mnie! – Dwudziesto kilku latek starał się uwolnić z silnego ucisku.
- Wiem co chciałbyś odwrócić… Jestem w stanie to zrobić, przywrócę twoich rodziców do życia, jeśli tylko przyłączysz się do mnie…
- Wiem, że to nie jest możliwe! Nie jestem głupi!
- Shang Tsung! Pokaż mu!
Mężczyzna nie zwrócił nawet uwagi na dziwaczne stroje w jakie ubrani byli przybysze.
Czarodziej wypowiedział jakieś zaklęcie, gestykulował rękami by po chwili ukazać Franqeyowi duchy jego rodziców. Chłopak był w szoku, nie wiedział co zrobić, imperator uderzył jednak w jego najczulszy punkt. Wykorzystał tęsknotę do rodziców i umożliwił wreszcie zobaczenie ich, by zaraz potem brutalnie przerwać ten widok nakazując, Tsungowi żeby odprawił dusze.
Franqey bił się z myślami lecz był w tak wielkiej desperacji, że zgodził się dołączyć do sił zła, byleby tylko odzyskać rodziców. Przeszli przez portal, Shao triumfował, Franqey został oszukany, lecz nawet tego nie podejrzewał.